piątek, 5 marca 2010

Strukturalnie, systemowo, procesowo

To, czego trudno się nauczyć w szkole to procesowość, dłuższodystansowość coachingu. Na szkolnych ćwiczeniach ma się zwykle kilka, góra kilkadziesiąt minut na przepracowanie problemu. W tym czasie człowiek zwykle podświadomie dąży do jakiejkolwiek puenty, do punktu, z którego będzie można zacząć realizację postawionego przez klienta celu ze świadomością, że to pierwsza i zarazem ostatnia dyskusja nad nim.

W realnym coachingu z klientem natomiast pojawia się mnóstwo przestrzeni na continuum. Na nawroty, korekty, analizy wyników, zachowań, powodzeń i niepowodzeń, ulepszanie strategii, eliminowanie niedziałających...

W nurcie tego continuum jeszcze silniej utwierdzam się w przekonaniu, że metodologiczna czystość to swoista utopia (kolejna dziedzina, w której metodologiczna czystość to utopia!). W całościowo rozumianym procesie coachingowym - prócz klasycznych pytań - jest też miejsce na fragmenty dydaktyczne, i na sesje czysto podsumowujące, feedbackowe, na instruktaż, na analizowanie zebranych w obserwacji samego siebie wyników. Na spotkania krótsze i dłuższe, mniej lub bardziej efektowne (i efektywne!), sesje zastoju, szukania, czasem po omacku i sesje odnajdywania, doznawania olśnień.

W takim procesie coaching może i traci marketingową magię cudownej, błyskawicznej interwencji, ale za to o ile bogaciej się jawi - jako towarzyszenie człowiekowi w jego naturalnym rozwoju, dojrzewaniu.

środa, 3 lutego 2010

Superwizja

Porządkuje, układa, studzi głowę, pozwala złapać dystans i spokojniej spać, oddzielić siebie od problemów klientów, ustawić się na pozycji niezależnej, na pozycji kreatora wirtualnej rzeczywistości, w której toczy się proces coachingowy; daje spojrzenie "meta"; pozwala zrobić krok ku spoufaleniu z widzeniem coachingu "od kuchni"; pozwala obserwować (i być może w jakichś fragmentach modelować?) pracę mistrza; otwiera spojrzenie na mnóstwo możliwości, wyprowadza z myślowej/przekonaniowej "rury"; pokazuje, jak dużo się już nauczyłam/zrobiłam i jak wiele pracy jeszcze przede mną. Zwyczajnie - pozwala się wygadać. I pod tym względem zostawia w niedosycie i chęci wielkiego, wielkiego uczenia się dalej!

sobota, 30 stycznia 2010

Narzędzia: słuchanie czworgiem uszu

Z wrażeń po zajęciach w Szkole Profesjonalnego Coachingu:

Doszłam do wniosku, że "procedurę" słuchania "uchem rzeczowym", "uchem terapeutycznym", "uchem apelowym" i "uchem relacyjnym" mam zinternalizowana w taki sposób, jak bym chciała - tak, że posługując się nią, nie myślę o niej, nie zastanawiam się, co wcześniej, a co później, nie stosuję apriorycznie, ale po prostu - swobodnie idę za klientem, wyczulona na wszystkie sygnały z jego strony, nawet te pozacoachingowe też.

Przykład:
Pewnego razu jeden mój klient siarczyście... klął podczas sesji. Co otwarło pole do popisu dla mojego "ucha relacyjnego". Czego się dowiedziałam z tego o naszej wzajemnej relacji? Samych budujących rzeczy! - że klient dobrze, swobodnie się czuje w rozmowie ze mną, w mojej obecności, nie krępuje się, przychodzi na coaching jak "do siebie". Wysłyszałam z tego też coś "o nim": że jest mocno podekscytowany i dumny, zadowolony z siebie. I że wysyła do mnie apel: "Słuchaj i podziwiaj, co udało mi się zrobić!", i może też: "pochwal mnie, doceń mnie". Zawartość rzeczową wypowiedzi - zostawię dla siebie :).

czwartek, 28 stycznia 2010

Przed i po

Metodą prób i błędów ustaliłam sobie swoja własną procedurę "początku i końca".

Przed sesją

Zawsze starannie przygotowuję się do sesji, analizując notatki z poprzednich sesji i aktualizując sobie sedno mojej relacji z danym klientem. Żeby mi to sprawniej poszło:

- zapisuję sobie cele, jakie chcę osiągnąć podczas najbliższej sesji oraz swoje zamiary względem klienta;

- zapisuję węzłowe punkty mojego stosunku do klienta i mojej roli w jego coachingu, w najbliższej rozmowie, jaka nas czeka;

- zapisuję, jakie mam wnioski/wrażenia (pamiętając, że to TYLKO wrażenia!) odnośnie do potrzeb klienta na najbliższą sesję/najbliższy czas;

- zapisuję wszystkie najlepsze cechy klienta, jakie się dotąd ujawniły w naszej relacji - wszystko, na czym wspólnie budujemy nasz optymalny kontakt;

- zapisuję, na czym mi zależy dla klienta.

To narzędzie - mimo że bardzo prosto wygląda - potrafi się okazać niesamowicie pomocne, czasem pomaga "rozpracować", oswoić, uświadomić sobie istotę kontaktu z osobą, do której na pierwszy rzut oka nie miałam pojęcia, jak podejść, jak i w którą stronę kontynuować pracę.

***

Sesję zaczynam zwykle od zapytania klienta o jego odczucia, potrzeby, oczekiwania względem coachingu, względem aktualnego spotkania. W węzłowych momentach coachingu, kiedy mi to do czegoś konkretnego potrzebne, udzielam następnie klientowi swojego feedbacku, informując go jednocześnie - na podstawie wcześniej sporządzonych notatek - o swoim stosunku do niego, o tym, na czym mi zależy w relacji z nim, o tym, czego bym dziś chciała dla niego i co z tego będzie wynikać w toku naszej rozmowy (np. "Słuchając Cię przez kilka kolejnych spotkań i przygotowując się do dzisiejszej rozmowy, odniosłam wrażenie, że potrzebujesz szerszego spojrzenia na siebie, na swoją rolę w zespole i większej otwartości względem ludzi z twojego zespołu - żebyś więcej widział i efektywniej reagował na potrzeby chwili. Dlatego czasem będę się z tobą zgadzać, a czasem będę kwestionować twoje stanowisko - żebyś mógł wypracować sobie inne, może czasem przydatniejsze punkty widzenia, bo im więcej ich masz - tym bardziej jesteś elastyczny i skuteczny").

***

Po sesji:

- uzupełniam zrobione podczas sesji notatki o postępach/potrzebach klienta;

- po cyklu kilku sesji analizuję swoją pracę i zapisuję sobie autofeedback: co było dobre, w pełni satysfakcjonujące, a co chciałabym zmienić, poprawić. Przydaje mi się to do śledzenia własnego rozwoju oraz na superwizję.

Narzędzia: wszelkie procedury

Analizując swoją pracę tuż po serii sesji coachingowych z indywidualnymi klientami, stwierdziłam, co następuje:

- procedura (jakakolwiek!) bywa pomocna, skuteczna, nawet bardzo potrzebna, nadaje sesji strukturę, pozwala trzymać pod kontrolą realizację postawionych sobie przez sesją celów, czasem cos mi uprawomocnia, uzasadnia, utwierdza mnie w słuszności podjetego działania, ale jednocześnie...

- ...procedura potrafi mnie hamować, ograniczać; obecność procedury stawia mnie w lekko spinającej sytuacji bycia ocenianą/rozliczaną z poprawności realizacji procedury.

[Stop! autocoaching: to nie procedura mnie ogranicza, to JA się jakoś ograniczam procedurą!]

- Kiedy wychodzę poza procedurę, czuję się swobodniej, naturalniej, jestem prawdziwa, a tym samym okazuję się bardziej skuteczna: zyskuję więcej informacji, głębszy wgląd, o wiele lepszą, bardziej intymną, otwartą relację z klientem. Czuje się bardziej wsierająca dla klienta poza/obok procedury.

- Świadomie rezygnuję z procedury albo ją skaracam/modyfikuję na potrzeby chwili, w miarę rozwoju zdarzeń i dynamiki sesji.

- Im bardziej ide na zywioł, tym spontanicznej, głębiej wychodze do kienta.

- "Pójście na żywioł" daje stworzyć głębszą relację, ale też jednocześnie wyrzuca na głębsze wody - na obszary mniej bezpieczne, bo mniej przewidywalne, bez wyntylu bezpieczeństwa w postaci dystansu, który w każdej chwili umożliwiałby cofnięcie się o krok z relacji. 

- Jednakże satysfakcja z tego, co osiagam dzięki "pójściu na żywioł" rekompensuje brak kół ratunkowych oraz zagłusza ewentualne wyrzuty sumienia z poowdu "metodologicznej niepoprawności".

- Dzięki wychodzeniu z procedur, jednocześnie je oswajam i adaptuję do własnych potrzeb. Nie stosuję sztampowych powiedzonek-wytrychów-kalek z coachingowego angielskiego, które tak mnie wkurzają swoją nienaturalnością i całkowitą niezrozmiałością dla ludzi spoza branży. Po prostu - słucham i rozmawiam.

- Wnioski i życzenia: chciałabym swobodniej, naturalniej  posługiwać się procedurami. Czuję, że będę w pełni usatysfakcjonowana pracą z procedurą, kiedy sobie tę procedurę całkowicie zinternalizuję. Przy swoim wychodzeniu z procedur potrzebuję wsparcia mistrza-superwizora - żeby się w tym wszystkim nie pogubić.  

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Po co to piszę?

Ostatnio uczestniczyłam w czymś w rodzaju warsztatu na temat tworzenia własnej marki i strategii marketingowej w branży coachingowej. Była tam mowa m.in. o kreowaniu się i sposobie istnienia w Internecie.
Było też o blogach zawodowych - konkretnie o tym, że taki blog zobowiązuje. Że nie wolno go zacząć i ni stąd ni zowąd bez uprzedzenia zostawić, bo to wyraz braku szacunku dla czytelników, ich czasu i zaangażowania.

Pod wpływem tym rozważań zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak zaklasyfikować swojego własnego niniejszego bloga, jaką ma on pełnić funkcję, po co właściwie i dla kogo go piszę.

Otóż: mój blog ma na razie formę bardzo niezobowiązującą. Nie jest (jeszcze) blogiem eksperckim. Rolę marketingową na pewno do jakiegoś stopnia gra - trudno tego uniknąć.
Ale przede wszystkim jest zbiorem zapisków z mojego bardzo osobistego, ważnego dla mnie szukania i dochodzenia do własnej zawodowej (życiowej?) misji. Jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało - tak właśnie w rzeczywistości jest. Jest czymś w rodzaju świadectwa, że czasem da się zrobić rzeczy, o których zawsze się myślało, że się nie da, nim się nie spróbowało. Świadectwem tego, że warto próbować, nawet na wariackich papierach, a może - przede wszystkim tak. No i jeszcze jest ten blog zapiskiem mojej własnej, indywidualnej drogi, w jaką wyruszyłam w poszukiwaniu narzędzi, zaplecza, ramy do tego, co chcę robić; relacją z tego, jak "od nowa stwarzam ten sport" - według swoich standardów, swoich przekonań. Dla siebie i dla mojego Klienta - specjalnie z myślą o Nim, cały czas mając na uwadze Jego coraz mniej abstrakcyjną postać.

Zaczęłam pisać to wszystko najpierw dla siebie. Żebym sama uwierzyła i jakoś sobie usystematyzowała w głowie to, co robię. Następnie wyszło, że piszę to również dla wszystkich tych, którzy też szukają swojej misji, którzy jeszcze nie wiedza, co ze sobą zrobić, albo już wiedzą co, ale jeszcze nie wiedzą, jak. Żeby udzielić im jakiegoś rodzaju wsparcia - choćby samym pokazaniem, że się da, że są upadki i wzloty, że "inni też tak mają", że warto ryzykować, warto iść za tym, do czego pasja ciągnie i co serce podpowiada.
A z czasem może miejsce to stanie się też miejscem dla moich potencjalnych Klientów. Kiedy nabiorę już więcej doświadczeń, którymi będę się mogła z Nimi dzielić.

Narzędzia: Gestalt

Czas moich humanistycznych studiów był czasem, kiedy z wypiekami na twarzy, z rozwianym włosem i błyskiem w oku biegałam wieczorami do pękającej w szwach auli na wykłady śp. ks. prof. J. Tischnera. Kiedy słuchałam o Buberze i Levinasie, a później z zacięciem szukałam ich książek po całym Krakowie i ślęczałam nad nimi od wieczora do rana, chłonąc myśli, wartości, które natychmiast stawały się moje. Każdą swoją akademicką pracę kleciłam na bazie filozofii dialogu i Tischnerowej filozofii dramatu. Doktorat napisałam o tragedii humanistycznej m.in. po to, żeby oprzeć go na filozofii dramatu.
Relacja, spotkanie, kontakt z Innym, z Ty... - sedno wszystkiego, co ważne i warte zachodu.
Emocjonowałam się budowaną na tym aksjologią, ale cała ta moja przygoda rozgrywała się w ścianach czytelni, w ciasnym kręgu światła rzucanego na stół przez biblioteczną lampkę. W pojedynkę.

Czas jednak zatoczył krąg i oto po wielu, wielu latach, po tym, jak aktywnie zaczęłam się przekwalifikowywać i wychodzić z murów czytelni do ludzi, trafiłam na trening interpersonalny prowadzony metodą Gestalt, a więc oparty na pracy na relacji, na szczerości, na emocjach.
I na tym treningu po raz pierwszy w życiu doświadczyłam prawdziwego, żywego, pozaksiążkowego spotkania z Innym, z Mistrzem. Olśnienie i odkrycie najwyższej rangi.

Gorączkowo szukam po katoalogu on-line Jagiellonki i po allegro książek, które od nowa zapalą mi myśl i mnie na nowo zainspirują. Kliknęłam właśnie B. Barana Filozofię dialogu.


Już zawsze chcę się w ten sposób spotykać z twarzą INNEGO - prawdziwie, w szczerości, bez maski. Jedyne w swoim rodzaju, metafizyczne doświadczenie. Chcę zrobić z niego podstawę swojego działania.